Na tę szczególną noc już od dawna czekał Grimbald Wspaniały i nie tylko on.
To niezwykły czas, czas pełen magii, cudowności i spełnienia - choć nie zawsze takiego, jakiego można sobie życzyć. Kupalnocka. Noc, gdy nadchodzi moment, aby pożegnać płodnego Jaryłę, który polom dawał życiodajną siłę. Odchodzi do Prawii, Świata Bogów, a w jego miejsce staje frywolny Kupało.
Szczególnie cieszyły się na tę noc młode panny, choć i dojrzałym niewiastom co rusz kraśniało lico, nie wiadomo, czy ochoty czy ze wspomnień. No ale wiadomo, że chłopcy starsi i młodsi bez względu na przyczynę do zabaw skorzy więc i na tę szczególną noc przychylnym okiem spoglądają.
Grimbald odświętnie przeczesał brodę, wąsiska i brewki posmarował pomadą od Hawry za ciężko zarobione pieniądze kupioną, wyczyścił obuwie, przetrzepał czapkę i zawołał w stronę strojącej się w alkierzu żony:
- Już! Możemy iść!
- Możemy iść? Mo chyba ty bo ja jestem jeszcze w proszku! Myślisz, że wystarczy przeczesać brodę i otrzepać z błota buty, żeby uznać odświętna toaletę za skończoną?
- Odświeżyłem jeszcze czapkę - burknął z przekąsem Wspaniały ale posłusznie przysiadł w oczekiwaniu na zydelku.
Kusiło go, by odrobinkę osłodzić minuty czekania i sięgnąć po schowaną na czarną godzinę monopolówkę.
- Tylko się nie upij - doszło go wołanie z alkierza.
Westchnął.
Skąd u niej taka przenikliwość granicząca z jasnowidzeniem?
Gdy cierpliwość Grimbalda zaczynała tracić opanowanie, a sam krasnolud stanął oko w oko przed dychotomią; usnąć czy pójść na imprezę jako singiel, ukazała się w całej okazałości Grimbaldowa. Ubrana według najnowszego trendu, wystylizowana z przodu i z tyłu na ludowo, wystrojona w kwiaty, korale, wstążki i hafty była prawie miła dla niewprawnego oka.
- I jak?
Grimbald zawsze drżał przed tym pytaniem i gdy nadeszło, uciekł przed nim w czkawkę.
- Noo... no... ła...uśko.
Małżonka musiała być w wyśmienitym humorze, bo przyjęła odpowiedź za dobrą monetę, albo może, co bardziej prawdopodobne, nie zwróciła zbytniej uwagi na nią i wyszła z uniesioną głową naprzeciw upalnej nocy czerwcowej.Obchody Kupalnocki tradycyjnie odbywały się na rozległej łące pod lasem, w zakolu rzeki. Teren z łagodnym wzniesieniem i przystępnymi brzegami sprzyjał prastaremu zwyczajowi palenia ognisk i puszczania wianków. Każdego roku kilku śmiałków zapuszczało się w bór w poszukiwaniu perunowego kwiatu. Większość wracała z bąblami po komarach lub nielichymi cięgami, gdy zdarzyło im się wejść w niedozwolony teren któregoś z leszych, ale też zdarzyło się, że jednego roku para krasnoludów w ogóle nie wróciła. Rodziny szukały ich aż w końcu ogłosiły, że trzeba dać ich na straty, pogodzić się z losem i podzielić pozostałym po nich majątkiem. Jednak byli tacy, co powiadali, że zwiali oni od swoich współmałżonków i żyją gdzieś za górami i lasami, na kocią łapę, pijąc sobie nektar miłości z dzióbków i głosząc potrzebę życia bez ograniczeń.
Tego roku zapowiadało się równie ciekawie. Prócz tradycyjnych rozrywek miały być zawody w jedzeniu kiełbasy, bieg z przeszkodami z teściową na grzbiecie, wybory "Miss mokrego giezła", warsztaty tańca frywolnego oraz program artystyczno-dowolny w wykonaniu rusałek i południc.
Przy największym ognisku kłębił się tłum prominentów i znaczących osobistości i tam też bez wahania skierowała się Grimbaldowa, ciągnąc lekko już otumanionego napojem z piersióweczki, męża.
Matuzalem rodu krasnoludów, weteran wojny, której już nikt nie pamiętał - Wegecjusz Osławiony w dobrym, oldskulowym stylu podrywał wąsatą teściową Orsyta Miętowego. Ta chichocząc zwijała siwy loczek na palec i rzucała spod niezbyt gęstych rzęs oszałamiająco filuterne spojrzenia, przydeptując sobie skraj spódnicy.
- Bleeeee, tej to żadne ziele nasięźrzału nie pomoże, choćby ją natrzeć od loczków po samiuśkie pięty - skwitowała złośliwie baba leśna Hawra, która pojawiła się tuż przy małżonkach, nie wiadomo skąd.
- E tam, z tym nasięźrzałem to tylko bajanie - skrzywiła się Grimbaldowa.
- Zamilcz! Dyć to prawda samiuteńka! Wielką ma moc to ziele, a już przy Sobótce szczególnie. Jak se która panna nasmaruje ciało liśćmi nasięźrzału, chłopy wszelakie będą do niej skamlać, niczym goblin Innocenty do poczwórnej marży. Grrr... Jeno jest jeden szkopuł - aby zachować moc nasięźrzału, przy zrywaniu dziewka golusieńka musi być, a i godzi się wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie, chroniące przed lichem wszelakim.
Głośne bajania o cudownym zielu przywabiły stadko rusałek. Stanęły w półkolu i słuchały rozdziawiając usta w ponętnym układzie warg.
- A jakie to zaklęcie? - Zaryzykowała pytanie mała ondyna o prześlicznej twarzyczce i lekko zielonkawych włosach.
Wydała się Hawrze dziwnie znajoma. Zmrużyła oczy i pociągnęła tęgi łyk okowitki ku rozjaśnieniu pamięci. W tym względzie jednak pamięć nie pojaśniała, za to przywołała słowa zaklęcia:
- Nasięźrzale, nasięźrzale,
Rwę cię śmiale,
Pięcią palcy, szóstą, dłonią,
Niech się chłopcy za mną gonią;
Po stodole, po oborze,
Przecie jestem dziewczę hoże. *
Rusałki poczęły, jedna przez drugą, powtarzać rymowankę, a nawet co niektóre śpiewać do dziwnej, tęsknej melodii.
Grimaldowa wzruszyła ramionami, ale wąsata teściowa Orsyta Miętowego już podchwyciła chwytliwą przyśpiewkę i mruczała rytmicznie pod nosem. Dało się słyszeć jak z ukontentowaniem powtarza: "jestem dziewczę hoże".
Ondyny uznały, że włączą zaklęcie do repertuaru i pląsając przy nim, urządziły próbę generalną, trzeba przyznać – lepszą niż niejedno widowisko.
- Tym to nie trza smarować się zielem, aby zawlec każdziutkiego chłopa do sadzawki - odezwał się ktoś zza plecami Grimbalda.
Odwrócił się. To ponura i tajemnicza mamuna Czębira.
Pochylili wszyscy głowy w pełnym poszanowania powitaniu, albo też może zwyczajnie się jej bali.
Jedynie baba leśna Hawra nie czuła respektu. Znów pociągnęła tęgi łyk okowitki i odpyskowała.
- Dla was nie starczyłoby i hałdy, aby skusić byle jednego.
Czębira nie odpowiedziała na zaczepkę, szepnęła coś do ucha Grimbaldowej i odeszły na stronę.
Hawra dopiero się rozkręcała odkręcając korek z kolejnej butelki.
- Byyyyywajcie! - Rozległo się wołanie.
- Czas pożegnać Jaryłę - przypomniał Wegencjusz Osławiony i uwiesiwszy się u łokcia wąsatej teściowej Orsyta Miętowego podreptał w stronę nawoływania.
Zapłonęło wielkie ognisko, płomienie strzeliły wysoko na dobrą wróżbę. Zaśpiewali wszyscy pieśń o odejściu Jaryły i przybyciu Kupały. Wrzucono kukłę pierwszego z nich w płomienie. Rusałki, choć nie przepadały za ogniem wzięły się za ręce i zapląsały w kółeczku wokół stosu. Ich ruchy przywabiały, obiecywały i rozpalały.
Przyłączać zaczęli się pozostali: krasnoludy, strzygi, utopce, wąpierze, borowi, mamuny, południce i inne stwory - wszyscy w odwiecznym pląsie . Przyłączył się i Grimbald. Chwycił nieznajome dłonie, przywarł bokiem do obcej mamuny, wpadł w przedziwny ekstatyczny trans. Nie rozróżniał; gdzie niebo, gdzie ziemia, ogień, woda, a co najważniejsze - gdzie żona? Świat kolebał się przed oczami. Stopy waliły miarowym rytmem w ziemię.
Gdzieś tam w opętańczym tańcu mignął mu zduhacz Jarmir, przez moment widział wirującą, znajomą, bladą dziwożonę i wydało mu się, że obok przytupuje goblin Innocenty.
Zgubił odświętną czapkę i poczuł jak wiatr głaszcze po czole. Mocniej i mocniej. Narastało przedziwne napięcie w powietrzu.
- Nasięźrzale, nasięźrzale - zaintonowały rusałki.
- Nasięźrzale, nasięźrzale - powtórzyli inni.
"Gdzie moja żona?", przemknęło Grimbaldowi przez myśl, ale zaraz uciekło.
Wtem, rozległ się suchy trzask. Potężny, głośny rumor przetoczył się po niebie. Przestraszyły się rusałki i rozpierzchły. Łoskot powtórzył się, jeszcze bardziej donośny i straszliwy, a tuż za nim, potężny piorun uderzył wprost w wielki stos drewna, przygotowany do całonocnego podsycania ognisk.
- Ożeż ty w kijankę kopana! - zaklęła mała rusałka o zielonkawych, potknęła się i runęła jak długa na ziemię.
Szczapy zajęły się złoto-czerwonym płomieniem, a ogień z nieba błyskawicznie rozprzestrzeniał się, szerząc panikę i wrzask niepomierny. Rusałki smyrgnęły do rzeki, pozostawiając leżącą, zielonowłosą ondynę nieopodal rozpalającej się coraz mocniej sterty.
Za rusałkami, w panice ruszyła reszta świętujących. Powstał tumult i kotłowanina nie do ogarnięcia.
Grimbald zaczął nawoływać żonę. Biegał to w tę stronę, to w drugą, szukając znajomej sylwetki. Nie było to takie łatwe, bo co rusz ktoś go potrącał lub on potrącał kogoś. Ogarnął go strach paskudny. Tłum napierał i znosił w stronę rzeki. Musiał krasnolud używać całej swojej siły, aby przedrzeć się w kierunku wzgórza.
Gdzie jesteś? Gdzie jesteś... Preponderancjo?
Zobaczył ją. Była przy rzece wraz z mamuną. Bezpieczna.
Odetchnął.
Jednak po chwili coś zmroziło mu krew w żyłach. Przy płonącym stosie, przywalona sporą gałęzią, wciąż leżała mała rusałka. Ktoś nieporadnie próbował odwalić konar. Hawra. Zamroczona alkoholem i tańcem nie umiała sobie poradzić, z dość sporym ciężarem i klapnęła na tyłek tuż obok zamroczonej ondyny.
- Już biegnę! - Wrzasnął krasnolud, ale ktoś boleśnie kopnął go w goleń. Oddech uwiązł mu piersiach.
- Eeeehhh - wyskrzeczał po chwili i przysiadł gwałtowanie na trawie.
To był błąd. Drugi cios otrzymał w bok. Najprawdopodobniej kopnął go przebiegający utopiec.
- Ożeż ty w kijankę kopany! - powtórzył Grimbald za małą rusałką.
Wstał jednak i kuśtykając podążał w kierunku rozprzestrzeniającego się ognia. Wysuszona ostatnimi upałami trawa zajmowała się płomieniami z niebywałą łatwością i szybkością.
Nie zdążę. Zdążę... Nie... Chyba że cud jakowyś...I nadszedł cud jakowyś.
Na wzgórzu, prawie w samym centrum pożaru stała tajemnicza postać i uniesionymi w górę rękoma wymachiwała, zakreślając przedziwne figury.
- Ki czort? Następny co się otumanił siwuchą i tańcem kupałowym? - mruknął Grimbald.
Oczy szczypały od gryzącego dymu. Mocno je potarł i zobaczył... To był zduhacz Jermir.
Zduhacze, inaczej płanetnicy, ponoć posiadają moc przyciągającą chmury, sterującą pogodą, przywołującą deszcz.
I faktycznie, w górze, nad Jermirem zbierały się czarne kłębowiska chmurzysk burzowych.
Nie miał czasu Grimbald na dalszą obserwację, musiał dostać się do rusałki i Hawry. - Hop, hop! Hawra! Haaawra! Gdzie jesteście - wrzasnął, bo płomienie i dym utrudniały orientację.
Deszcz lunął nagle. Zbawienny, choć nie z gatunku tych kojących, raczej kąsający po ciele ostrymi strugami.
- Deeeeszcz! - zakrzyknął uradowany krasnolud i chciał zatańczyć w miejscu ale bolący goleń przywołał go do porządku.
Strugi jeszcze bardziej ograniczyły pole widzenia. Stanął nasłuchując.
- Grrr... i niechaj mu poświst przetrzepie, to czego się wstydził nawet przed macią własną. Grimbald! Tutaj! No podnieś kuper mała żabo! - To ostatnie chyba skierowane było do rusałki.
Gdy Grimbald dotarł do Hawry i ondyny, zduhacz Jermir już przy nich był i odwalił pechowy konar. Baba leśna krztusiła się, charczała i złorzeczyła ale już stała, a mała rusałka, której najwyraźniej nic poważnego się nie stało, znów wisiała u jej spódnicy.
- Ta bździągwa znów się przyczepiła. Wrrr... i jego... matki mać.
- Witajcie miły sąsiedzie - Jermir jak zwykle pełen był kurtuazji.
Deszcz wciąż padał kąśliwymi, nieprzyjemnymi strugami.
- Długo tak będzie? - Spytał Grimbald płanetnika.
- Ze dwa dni nawet.
- No to z puszczania wianków i nacierania nasięźrzałem nici - skwitowała mała rusałka.
- Taaa, czasy pierońskie i zasrane nadeszły, kolejny rok nikt mego wianka nie wyłowi - zaśmiała się szyderczo Hawra rozglądając się wkoło, w poszukiwaniu utraconej butelki.
Z deszczu zaczęli wyłaniać się powracający przyjaciele, znajomi i zupełnie obce osoby.
Grimbaldowa dopadła do męża.
- Nic ci nie jest?
Wszystkie te kwiaty, korale, wstążki i hafty nasiąknęły wodą i smętnie wisiały, a jednak wprawne oko krasnoluda uznało, iż wygląda lepiej niż przy wyjściu z domu.
Czębira szczelnie otulona w płaszcz, bacznie przyglądała się zduhaczowi. Ten nieśmiało uśmiechnął się do niej.
Pojawił się Razybud Wolnostojący i klepnął kamrata w ramię:
- Co tu się wyrabiało? Widziałeś Paupellę?
Grimbald Wspaniały wzruszył ramionami, bo jak to wszystko streścić, stojąc w ulewie, pośrodku łąki, z bolącym goleniem? A Paupelli Niezdobytej nie widział.
Przybiegły również rusałki, by w asyście spojrzeń uwodzicielskich, posyłanych dzielnemu wybawicielowi zabrać siostrę. Jedno sięgnęło się nawet Grimbaldowi, ale uciekło na widok miny Grimbaldowej.
- Całkiem klawo było - rzuciła na odchodnym mała rusałka o zielonkawych włosach - musimy to powtórzyć w przyszłym roku.
Krasnoludka chwyciła dłoń męża.
- Spadamy - szepnęła na ucho i pociągnęła go w kierunku domu.
Posłuchał i potruchtał za nią, choć goleń wciąż bolał niemożebnie.
Jeszcze tylko, gdy obejrzał się, zobaczył, jak Hawra chwyciła za kieszeń palta zduhacza.
- Chrrr... A my se musimy pogadać złociutki i wyjaśnić kilka spraw... ale to... chrauu.. nie tu, gdzie mokre paskudztwo leci na głowę. Porządek świata jest właściwy wtedy, gdy ciecz wlewa się do gardła, nie na grzbiet, wrr... no chodź zduhaczu... wypijemy se po jednym w lepszych, zadaszonych okolicznościach przyrody.
* autentyczny tekst ludowy odrobinę przeze mnie zmodyfikowany
Taka tam przypominajka ze starych grimbaldowych czasów mi się dzisiaj wyświetliła. :)
Crisstimm
Grimbald Wspaniały i Perunowy Kwiat
Marcowe Igrzyska
Biały świt obudził canzoną
Pręgowany zawtórował:
Zostań, zostań moją żoną.
Świat wiosennie zawirował.
Szary pogardliwie pręży ogon
Już wypatrzył piękność w łaty.
Ty spod płotu! Won! Won!
Ona moja! Psu.. pfu! Kociebraty!
Syberyjski paniusi spod dwójki
z pospólstwem nie uznaje sztamy.
Jednak z zeszłorocznej, wiosennej bójki
nosi z dumą cztery okazałe szramy.
Biały pieśń zakończył wrzaskiem,
kocim grzbietem i pazurem.
Wróci w wyliniałe krzaki brzaskiem
Panem przecież jest i królem.
Piękność z naderwanym uchem
już ma plan związany z pręgowanym.
Dwa tygodnie i już brzuchem
będzie z nią na długo związany.
Szarak z miaukiem singlem się ogłosił.
Phyy, ta kocica-zalotnica - żadna dama.
Szkoda kłębów sierści, szkoda i sił...
Zresztą, kiedyś przyjdzie sama.
Syberyjski wrócił na pańciowe kolana
ugniatając łapami senną bossanowę.
Daj tuńczyka, no nie żałuj mi, kochana.
Wspomóż czworonożnego Casanovę.
Tylko rudy nie wychodzi z domu
i nie szuka zwady z żadnym bratem.
Bardzo proszę, nie mówicie nikomu;
Ale Rudy od miesiąca jest kastratem.
Co tu jeszcze można rzec?
Nastał Miauuuurzec.
Zagadka rodziny ze Starowej Góry
O tym, że każdego dnia ktoś „znika z naszych oczu”, dowiadujemy się z gazet, wiadomości, portali społecznościowych, a bywa że niestety i z osobistych doświadczeń. Znikają dorośli, dzieci, kobiety i mężczyźni, lekkoduchy, które życie traktują z przymrużeniem oka ale i też osoby o których nie można powiedzieć, że się tego po nich spodziewaliśmy. Wyczytałam, że w Polsce przeciętnie w ciągu roku odnotowuje się 20-21 tysięcy zaginięć, a 95 % osób zgłaszanych jako zaginione jednak się odnajduje. Jednak bez jakiegokolwiek ryzyka można stwierdzić, że za każdym takim zniknięciem kryje się zagadka większa, mniejsza, nierzadko bardzo traumatyczna i pełna zadziwiających, mylnych tropów.
Gdy znika cała rodzina, „na bank” spodziewamy się, że stoi za tym coś szczególnie tajemniczego i powikłanego. I tak też niewątpliwie uznali, choć początkowo ze sporą dawką niedowierzania policjanci ze Rzgowa, gdy roztrzęsiona i zaaferowana kobieta przyszła powiadomić o tym, że dom jej siostry stoi od wielu dni pusty, ogród zarasta chwastami, nikt z tamtej rodziny nie daje znaku życia, a ich telefony pozostają niezmiennie wyłączone.
Przeniesiemy się zatem do wsi pod Łodzią – Starowej Góry. Mamy rok 2003. W nowopobudowanym domu mieszka pięcioosobowa, trzypokoleniowa rodzina Bogdańskich: Krzysztof, Bożena, mama Krzysztofa - Danuta oraz dwójka dzieci pary: szesnastoletnia Małgosia i dwunastoletni Kuba. To typowa rodzina, gdzie pan domu zarabia na utrzymanie jej członków, a jego żona zajmuje się prowadzeniem domu. Sam dom też nie wyróżnia się niczym szczególnym, zadbany budynek z pięknym, będącym „oczkiem w głowie” Bożeny, ogrodem. Rodzina wiedzie spokojne życie, dzieci chodzą do szkoły, rodzice spotykają się z przyjaciółmi oraz w gronie rodzinnym, szczególnie z rodzicami i siostrą Bożeny, Grażyną, choć co do tej ostatniej – to nie przepada ona za swym szwagrem.
Krzysztof odniósł zawodowy sukces. Zajmował się działalnością związaną z rynkiem informatycznym. Posiadał sklep z komputerami, drukarkami, skanerami i innymi akcesoriami związanymi z tą branżą a oprócz tego dostawał zlecenia na wprowadzanie systemów informatycznych w przeróżnych firmach. Dzięki swojemu przedsięwzięciu wybudował dom, kupił świetne jak na tamte lata auto, wielokrotnie jeździł z rodziną na wypady wakacyjne, a dzieci zapisał do prywatnych szkół.
Cóż, przemiany na rynku gospodarczym i fala taniego sprzętu, sprowadzanego z Chin do Polski, przyczyniły się do tego, że interes pana Bogdańskiego zaczął podupadać. Krzysztof nie mógł się z tym pogodzić i podejmował przeróżne działania, aby móc wciąż żyć na poziomie, do jakiego rodzina się przyzwyczaiła. Posunął się nawet do tego, że handlował pirackimi oprogramowaniami, lecz co ważniejsze, zaczął grać bardzo ryzykownie na giełdzie. W jego firmie aż sześć komputerów analizowało dane giełdowe, a Krzysztof uważał się, dzięki temu, za wytrawnego, giełdowego gracza i zachęcał również swoich przyjaciół, aby i oni inwestowali pieniądze. W ostatnim czasie przed zaginięciem pożyczył on znaczną sumę pieniędzy od znajomego, w nadziei, iż poczyni świetne interesy na rynku nieruchomości, poprzez zakup i sprzedaż działek budowlanych. Jednak i to nie pomaga i nie zapobiegła złej sytuacji i faktowi, że rodzina żyje ponad stan, a sam Bogdański nie daje sobie rady z problemami finansowymi.
Przychodzi wiosna 2003 roku i zbliżają się Święta Wielkanocne. Do matki Bożeny dzwoni zięć i informuje ją, że w tym roku wyjątkowo nie spotkają się przy stole wielkanocnym. Opowiada, że żona podjęła decyzję o powrocie do życia zawodowego. Chciałaby założyć biuro podróży i aby nauczyć się specyfiki tej działalności postanowiła pojechać na odpowiednie szkolenie do Wrocławia. Szkolenie to będzie trwało kilka dni, więc Bogdańscy uznają to za świetną okazję by kobieta wzięła ze sobą dzieci i pozwiedzali razem ciekawe miasto. Potem dołączy do nich sam Krzysztof i w komplecie pojadą do znajomych do Niemiec. Pomysł ten, choć trochę kontrowersyjny, bo trwa przecież rok szkolny i spędzanie świąt poza gronem rodzinnym, nie jest czymś zwyczajnym dla tej rodziny, jednak nie wzbudza aż tak dużych podejrzeń i zostaje przyjęty do wiadomości przez teściów. Jedynie jeszcze sama Bożena dzwoni do siostry Grażyny i w rozmowie sugeruje, że przytłaczają ją jakieś problemy, o których chciałaby porozmawiać, jednak nie przez telefon i w późniejszym terminie. W domu Bogdańskich zjawia się ojciec sióstr i zastaje w nim już tylko samego zięcia, który malując strych, potwierdza wyjazd żony i dzieci oraz deklaruje chęć przyłączenia się do nich, zgodnie z planem. Natomiast nieobecność swojej matki tłumaczy jej wizytą u znajomych na czas remontu w domu. Dochodzi również do dość zagadkowego spotkania ze siostrą pani Bogdańskiej. Gdy ta podjeżdża pod dom by spotkać się z siostrą przed jej wyjazdem do Wrocławia, widzi światło lecz drzwi pozostają zamknięte. Kobieta nie daje za wygraną i nieustępliwie puka do drzwi i naciska na klakson zaparkowanego przed domem samochodu. Wychodzi Krzysztof i w oschłym tonie informuje o nieobecności reszty członków rodziny a swojego gościa nie tylko, że nie zamierza wpuścić za próg domu ale i prosi o szybkie wyniesienie się stąd bowiem jest bardzo zajęty. Potem sam Krzysztof jest jeszcze widziany w otoczeniu swojego domu przez sąsiadów.
Mijają święta i jakiś czas po nich, a ze strony rodziny Bogdańskich nie ma żadnego sygnału. Dzieci nie wróciły do szkół, dom stoi pusty, ulubione rośliny ogrodowe Bożeny marnieją. Siostra pani Bogdańskiej, Grażyna, uznaje, że pomimo, iż szwagier uprzedzał, że ich nieobecność może się przedłużyć, w związku z planowaną wizytą u znajomych w Niemczech, trzeba jednak zgłosić zaginięcie.
Funkcjonariusze początkowo niechętnie dają wiarę w jej opowieść no bo to raczej niebywałe aby cała rodzina tak nagle zniknęła bez śladu. Sprawdzają u znajomych z Niemiec, jednak ci twierdzą, że nie tylko nie gościli Bogdańskich ale i wcale nie umawiali się na takie spotkanie. Po kilku dniach podjęta zostaje decyzja o wkroczeniu do domu w Starowej Górze. A tu… Idealny porządek. Firanki uprane, wysprzątane, odkurzone, wszędzie widać schludną rękę pani domu, przygotowane i poprasowane rzeczy do ubrania domowników, na stole obrus i świąteczny stroik i tylko w lodówce psuje się jedzenie o krótkim terminie do spożycia. Policja sprawdza ściany, podłogi, kąty domu luminolem na okoliczność plam krwi. Brak śladów. Wiele też wskazuje, że na swoim miejscu są wszystkie rzeczy domowników. Są ich ubrania, walizki, szczoteczki do zębów, ładowarki od telefonów, ulubiony sweter pani domu, bez którego nie wyobrażała sobie wyjścia gdziekolwiek, również niezniknęły lekarstwa schorowanej matki Krzysztofa. I dopiero później policja stwierdza brak dokumentów, dowodów, prawo jazdy, paszportów oraz telefonów domowników, choć te od zaginięcia nie logowały się do sieci. Mama pani domu, zauważa, że nie może odnaleźć piżamy wnuka mimo, iż inne jego ubrania pozostały nienaruszone. Wszystko to wygląda tak, jakby domownicy opuścili dom na chwilę i mieli zamiar zaraz do niego wrócić.
W toku śledztwa wychodzą na jaw niepokojące fakty. Przede wszystkim sytuacja finansowa rodziny okazała się wręcz katastrofalna. Oprócz pożyczek od rodziny i znajomych Bogdańscy zaciągnęli kredyty w wielu bankach. Zrobili to, co w tamtych latach było jeszcze możliwe, wielokrotnie pod zastaw domu. I uczestniczył w tym nie tylko sam Krzysztof ale również Bożena i matka Krzysztofa. W kwietniu rodzina wyczyściła również swoje karty kredytowe. Różne źródła podają, że w chwili zniknięcia, zadłużenie Bogdańskich w bankach sięgało nawet miliona złotych. Za zaginionymi banki wystawiły listy gończe. Ojciec Bożeny przypomina sobie pewien niepokojący fakt, bowiem zięć w okresie na kilka tygodni przed wyjazdem nalegał aby ten nauczył się od niego obsługi ich pieca centralnego, tak na wszelki wypadek. Niby to samo w sobie nie jest dziwne, jednak w świetle zdarzeń i tego, że zięć nalegał o to w kwietniu wydaje się podejrzane. Policja odkrywa również, że sam Bogdański szukał przez internet oraz wypytywał znajomych o możliwość zdobycia fałszywych dokumentów.
Od tego przedziwnego zniknięcia rodz,iny upłynęło prawie dziewiętnaście lat. Po sprawdzeniu i podjęciu wielu tropów powstało kilka hipotez na ten temat. Rozważano zemstę i porwanie rodziny przez wierzycieli bowiem istnieje spore prawdopodobieństwo, że zapożyczali się oni również w podejrzanych kręgach. Oczywiście poważnie brana jest pod uwagę możliwość zorganizowanej ucieczki za granicę całej rodziny. Uwagę śledczych wzbudził zapis w pamiętniku pozostawionym przez Małgosię, córkę Bogdańskich o jakiejś ogromnej tragedii finansowej, jaka spotkała ich rodzinę oraz wspólniku taty, który przekroczył już granicę. Do dziś nie wiadomo kim mógł być ów wspólnik oraz w jakim sensie przekroczył on granicę. Zagadkowe również jest to, że w komputerach w firmie Krzysztofa usunięto wszystkie dyski.Jednak wzbudzającą najbardziej żywy odbiór jest hipoteza o zabójstwie rodziny przez głowę domu i jego ucieczkę bądź samobójstwo.
Mowa była też o wstąpieniu do sekty, o tym, że sam Krzysztof uzyskał statut świadka koronnego jednak póki co, choć w sprawę zaginięcia Bogdańskich zaangażowany został również Interpol, a sama rodzina Bogdańskich szukała pomocy u jasnowidza, który powiedział im, że żyją, lecz nie chcą z nikim kontaktu, to do dnia dzisiejszego pozostaje ona nierozwiązaną zagadką.
Krzysztof Bogdański
Bożena Bogdańska
Małgosia Bogdańska (progresja wiekowa)
Kuba Bogdański (progresja wiekowa)
Pa! - Role
Porobiło się jesiennie i zapewne (mam taką nadzieję) i na blogowisku GD pojawią się nostalgiczno-lirycznie-zakatarzone wpisy. Zacznę więc już tę serię króciutką notką o Kimś.
Ten pierwszy pełnojesienny dzień jest rocznicą urodzin jednego z naszych rodzimych najzacniejszych talentów aktorskich. Zrobię małe "kopiuj-wklej" z Wikipedii: ...laureat wielu nagród i wyróżnień, w tym nagród publiczności oraz odznaczeń. Jest sześciokrotnym laureatem prestiżowej filmowej nagrody „Orły” oraz nagród przyznawanych przez jury festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Laureat pięciu Wiktorów i jednego Super WiktoraNa 40. Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni uhonorowany Diamentowymi Lwami – nagrodą dla najlepszego aktora czterdziestolecia, Kawaler Orderu Odrodzenia Polski II klasy, odznaczony Złotym Medalem ''Zasłużony Kulturze Gloria Artis''. Pewnie jest tego o wiele więcej ale przecież nie tym się ekcytujemy, gdy patrzymy na jego świetne kreacje filmowe czy teatralne. Dał się nam poznać również w rolach komediowych.
Co by tu jeszcze o nim napisać? Hmm...
Zodiakalna Waga, wzrost - 169 cm, czterokrotnie żonaty, zadebiutował w filmie "Panienka z okienka", jego pasją jest fotografia.
Któż to? Ano, oczywiście Janek z "Czterech Pancernych". ;)
PS. A czy wiedzieliście, że brał udział w zdjęciach próbnych do roli Stanisława Marii Rochowicza vel Marysi w filmie " Poszukiwany, poszukiwana". Angaż otrzymał Wojciech Pokora.
Jakie role Dostojnego Jubilata, Szanowni Państwo, uważacie za najlepsze, najbardziej zapadające w pamięć? ?
Róbmy swoje..... :)
Postaram się napisać ten wpis krótko i zwięźle choć czy mi to się uda, nie obiecuję.
Hejting, czyli mowa nienawiści w sieci jest bardzo rozpowszechnionym
zjawiskiem i właściwie można powiedzieć, że niestety, ale wciąż znajduje się w
fazie rozkwitu. Najczęściej przejawia się za pomocą słów, choć spotyka się go również w formie filmików czy fotomontaży. Myślę, że każdy z nas zetknął się w
mniejszym lub większym stopniu z tym zjawiskiem. Umieszczenie w sieci
informacji o sobie i swoim życiu sprawia, że trzeba liczyć się z ocenianiem,
komentowaniem, recenzowaniem go. W przypadku niektórych osób wypowiadanie się w
sieci przekracza jednak ustalone społecznie granice. Najczęstszym podłożem dla
obraźliwych uwag jest: chęć obrażania innych, siła wynikająca z bycia anonimowym,
zazdrość, np. w stosunku do osób bogatszych, lepiej wykształconych, odnoszących
sukcesy, zły nastrój, negatywne emocje, kiepskie samopoczucie i próba
odreagowania negatywnych emocji, stereotypy i uprzedzenia w stosunku do
określonych grup społecznych, zawodowych, politycznych, silne poglądy polityczne, niezadowolenie ze swojej obecnej sytuacji życiowej.
Wyczytałam, że od hejtowania można się uzależnić, podobnie jak od używek. A
skoro można się uzależnić to pewnie można też się leczyć więc jest nadzieja.
Bronienie się przed hejterami nie jest zadaniem łatwym i właściwie nie ma na nich jednego skutecznego sposobu. Można ignorować złośliwe komentarze, nie wdawać się w dyskusję, usuwać komentarze, "dać ignora" ich autorowi. Zapewne też w oczach rozsądniejszych czytających, taki hejter sam się dyskredytuje, dając świadectwo swemu pieniactwu i agresji. "Jednak ważne jest też to, aby zapamiętać, że mowa nienawiści uwielbia bierny klimat. Tam kwitnie. Szczególnie w internecie, gdzie fałszywe poczucie anonimowości i dystans hejtera od hejtowanego ośmiela do obrażania i szykanowania. Dlatego, spotykając się z mową nienawiści oko w oko, nie warto jej pobłażać ani akceptować jej dominacji w przestrzeni publicznej. Sami hejterzy muszą natomiast liczyć się z konsekwencjami prawnymi. Chociaż polskie prawo nadal ma problem z karaniem hejterów, to pewne mechanizmy zostały już wykształcone. Szerzenie mowy nienawiści w Internecie zazwyczaj klasyfikowane jest jako naruszenie dóbr osobistych, przestępstwo pomówienia czy znieważania. Oznacza to, że za hejt w Internecie, w zależności od kwalifikacji czynu, może zostać orzeczona kara grzywny, ograniczenia lub pozbawienia wolności. Kary za hejt mogą być wysokie i takie coraz częściej są orzekane przez sądy. Hejterzy powinni pamiętać, że w Internecie nigdy nie są anonimowi. Używane pseudonimy czy konta anonimowe nie chronią przed rozpoznaniem. Organy ścigania dysponują coraz lepszymi środkami ustalania tożsamości osób popełniających przestępstwo za pośrednictwem sieci." (korzystałam m.in. ze strony Fundacji HIA Polska, Socialpress)
Nie ukrywam, że do wrzucenia tej notki skłoniła mnie wczorajsza fala hejtu ze strony pewnego użytkownika, na którą portal Game Desire zareagował zablokowaniem kilkunastu kont. Nie będę się na ten temat jednak rozpisywać, napisałam kilka zdań o tym na blogu Alfy i to wystarczy bo szkoda czasu dla jednego w wielu, grasujących w internetowych przestrzeniach, (nie takich) anonimowych hejterów.
Powtórzę tylko pointę tamtego wywodu: "Niejedną jeszcze paranoję przetrzymać przyjdzie... robiąc swoje".